Listy do Jarosława Konopnickiego

Do Jarosława Konopnickiego
Radom, 2.12.1889
Rps BUW nr 1424

Kochany Jarosławie. Kiedy się posyła depeszę, to z pewnością nie po to, żeby czas na wyjaśnienia tracić. Ostatecznie droga do Warszawy nie kosztuje żadnych sum bajońskich, a kto tak mało jak Ty jest obciążony ciężarami obowiązków rodzinnych, ten może raz w kilka lat poświęcić dla nich jakieś dziesięć rubli. Ale mniejsza o to. Ja chciałam porozumieć się z Tobą w sprawie Hel[eny] na miejscu, w chwili, kiedy było tego najbardziej potrzeba. Rzecz jest taka. Hel[ena] dotknięta jest bardzo ciężką formą histerii, graniczącą z obłędem. Ataki histero-epileptyczne, jakie miewa, może nie tylko przewidzieć, ale — jak każda histeryczka — i wywołać u siebie.
To jest klucz do jej postępowania w ostatnich czasach. Przychodziła miewać te ataki przed moimi drzwiami, w sieni, przy zbiegowisku wszystkich lokatorów i całej służby. Jako chorą wnoszono ją do mnie; tego też tylko chciała: skandalu i udręczenia mnie swoją obecnością. W przerwach tych eksperymentów obeszła prawie całe lepsze towarzystwo Warszawy: wszystkie redakcje, wszystkie znajome mi domy, a znajome wybierała umyślnie. Tam rzucała się ludziom do nóg, błagając o opiekę, o wsparcie, o jałmużnę dla siebie i dla swego dziecka.
Jeszcze w przerwach tego — kradła. Kradła albo spod ręki, jak to było u Lewentalów, gdzie przyszedłszy, rzuciła się Lewen- talowej do nóg, prosząc o ratunek, a kiedy ta wyszła do męża, H[elena] chwyciła kosztowną lornetę i jakiś jeszcze cenny drobiazg, albo też, co jej się zawsze dotąd udawało w taki sposób: szukała pokoju do wynajęcia u jakiejś przyzwoitej, mniej więcej zamożnej rodziny, sprowadzała się jako nauczycielka poszukująca lekcji i rozbudziwszy zajęcie się sobą tak samym nazwiskiem, jak i szczegółami swego życia, które umiała odpowiednio układać, zdobywała sobie zwykle zaufanie. Zaufanie to trochę potem chłodło na widok ciągłych wizyt męskich, tudzież wybiegania H[eleny] wieczorami na miasto. Następnie okradała tych, co ją przyjęli, nie płaciła za mieszkanie i albo odsyłała ich do mnie, albo też utrzymywała, że musi kraść, aby żyć.
W ostatnich czasach mieszkała u niejakiego Przygodzkiego, podczas gdy p[ani] Przygodzka była na letnim mieszkaniu, i była z nim w bardzo bliskich stosunkach. Okradła go potem, a kiedy rzeczy swoje niektóre znalazł w jej kufrze i wypędził ją od siebie, upatrzyła chwilę, w której wyszedł z domu, i jako znajoma przyszła z posłańcem z ulicy, kazała mu w salonie zdjąć lustro kosztowne ze ściany i zastawiła w lombardzie. Kiedy się to wszystko wydało, powiedziała Przygodzkiemu, że ma zapis od ojca chrzestnego Popławskiego, że tę jej schedę zabrała rodzina, że dlatego właśnie staram się ją ogłosić jako wariatkę, żeby te pieniądze sobie przywłaszczyć, po czym napisała mu kwit na 75 rubli, żeby sobie ode mnie z tego zapisu odebrał. Poszła ta sprawa do policji, potem do sądu, bo Przygodzki koniecznie chciał odzyskać owo lustro, gdyż obawiał się żony. Wtedy H[elena] udała się do mojej macochy. Ta, lubo przed paru laty przestrzeżona przeze mnie, wietrząc jakiś skandal rodzinny, zajęła się H[eleną] i wzięła ją do siebie. Naturalnie, natychmiast poleciała do swoich kumoszek opowiadać im o tym. Wtedy H[elena], tegoż dnia, kazała zawołać dorożki, wpakowała we własny kufer macochy jej futro, lichtarze, łyżki, łyżeczki, suknie itp. i pojechała sobie z tym wszystkim. «Kurier Poranny» ogłosił na żądanie macochy całą tę kradzież (na 200 rubli) — z imieniem i nazwiskiem H[eleny]. Wytoczyła się w policji sprawa. Miałam co dzień łapaczy wkoło domu, bo nie wierzono, żeby H[elena] nie ukrywała się u mnie. Tymczasem potrafiła ona wysłać list z Będzina do kobiety, u której ma swoje dziecko. Trafiono na ten list. Przyszło zapytanie, czy ją mają pędzić z transportem innych złodziei, czy dam na koszta drogi dla agenta, który by po nią pojechał i przywiózł ją z sobą. Nie miałam pieniędzy, ale pożyczyłam 20 rubli i dałam. Naturalnie przepadły, a ją tymczasem znaleziono w Warszawie i aresztowano. W areszcie policyjnym w ratuszu przesiedziała coś dwa tygodnie i sprawa rozpoczęła się w sądzie początkowym. Ale mylę się. Wpierw jeszcze, zaraz po kradzieży u macochy siedziała trzy czy cztery dni w ratuszu, a potem ją wypuścili, zamieszkała u jakichś p[aństwa] Buchowskich i tych okradła na przeszło 200 rubli w przedmiotach do ubrania, i dopiero po tej kradzieży i powtórnym dłuższym siedzeniu w areszcie policyjnym rozpoczęła się sprawa. Wezwano lekarzy: Pląskowskiego [Romuald Pląskowski (1821-1896), zasłużony psychiatra, autor pierwszego polskiego podręcznika do tej dziedziny] i Fritschego [Gustaw Fritsche (1838-1891), lekarz Kolei Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej, założyciel kolonii letnich], ponieważ tłumaczyła się, że jest umysłowo cierpiąca i że dlatego kradnie. Ci orzekli w sposób niezupełnie stanowczy, że istotnie jest to histeryczka i że kradnie z powodu umysłowej nienormalności. Przeniesiono sprawę do sądu okręgowego. Tu H[elena] tłumaczyła się, że kradnie z głodu, z potrzeby, dla siebie i dla dziecka. Wzbudziła tym powszechne współczucie, z czego korzystając, złożyła jakieś swoje pamiętniki na ręce prokuratora, który podobno bardzo się nad nimi rozczulał i postanowił sam zająć się tą sprawą.
Domyślać się należy, iż w pamiętnikach tych nie oszczędzała rodziny. Chciałam Cię ostrzec, iż H[elena] opowiedziała mi raz fakt (na usprawiedliwienie się z tych listów z moim fałszowanym podpisem), żeś Ty jej kazał podpisać na jakimś akcie cudze nazwisko, mówiąc: «staraj się, żeby było podobne». — Ja nie pamiętam, co to był za akt, w jakiej sprawie i o czyje to nazwisko chodziło; ale ona wymieniała mi to wszystko dokładnie i zapewne nie zaniedbała zrobić z tego szczegółu podstawy do uniewinniania się w tych pamiętnikach swoich.
W tym czasie, po takim przeniesieniu sprawy i oddaniu jej w ręce prokuratora poszła H[elena] do znajomej mi panny Marii D[ulębianki], której sama wszakże nie znała, i opowiedziawszy z całą bezczelnością swoją historię prosiła, aby ją pojednać z rodziną. Powiedziała, że chce być dobrą, chce pracować, chce żyć dla swego dziecka, żeby jej tylko w tym dopomóc. Na to pośrednictwo odpowiedziałam jej, że spróbuję wyrobić jej u ojca pozwolenie na rok spokojnego przebywania na wsi, a sama będę płaciła za utrzymanie jej dziecka. Zanim bowiem można by pomyśleć o jakiejkolwiek na przyszłość pomocy dla niej, trzeba zrobić próbę, czy potrafi ona chociaż rok jeden przebyć bez awantur i kradzieży. Odrzuciła tę propozycję — i na tym się skończyło.
Od czasu do czasu nasyłała mnie też listami, których albo nie przyjmowałam, jeśli posłaniec ze mną się zobaczył, albo darłam, nie czytając, jeśli mi taki list zostawiano pod niebytność w domu. Robiłam to dlatego, że w tych, które przyjmowałam z początku, bywały zwykle obelgi, uskarżania się i groźby.
Tymczasem d[nia] 25 list[opada] odbieram list od jakiegoś p[ana] Zajączkowskiego. «Córka pani, a moja lokatorka pani H. K. ciężko się rozchorowała i została przeniesiona do Szpitala Dzieciątka Jezus». Jeszcze ten bilet trzymałam w ręku, kiedy nadbiegł jakiś chłopak z wiadomością, że pani Hel[ena] się otruła. Wsiadłam w dorożkę i pojechałam do znajomej, prosząc ją, aby udała się do szpitala i sprawdziła rzecz na miejscu. Zastałam tam ogromne wzburzenie. Korepetytor dzieci, student medycyny, przyszedł właśnie na lekcję wprost z kliniki i opowiadał, że cała klinika wrze, profesorowie, studenci, że znaleziono przy Hel[enie] list otwarty do matki, że «spełniając jej żądanie, Hel[ena] przyjmuje truciznę, że matka wyrodna chorą odesłała do szpitala, zamiast mieć ją w domu» — etc.
Okazało się istotnie, że list taki przy Hel[enie] znaleziono. Oprócz niego były inne listy z doniesieniami i skargami na różne osoby, które złożone zostały w sądzie.
Hel[ena] zapytana, jaką truciznę zażyła, odpowiedziała, że zażyła strychninę. Zjechał do szpitala sędzia śledczy, aby spisać protokół i na rzecz owego listu założył akta «o przyczynienie się do samobójstwa i śmierci». «Kurier Poranny» znów z imienia i z nazwiska ogłosił rzecz całą, zrobił się niesłychany skandal w mieście, Warszawa aż kipiała od tego. Tymczasem H[elena] była w takim stanie, że zaczęły się budzić wątpliwości co do otrucia jej. Dano jej na silne przeczyszczenie i zrobiono analizę chemiczną. Okazało się, że żadne otrucie miejsca nie miało. Sędzia śledczy, który w ciągu paru godzin z nadzwyczajną gorliwością przyjeżdżał do szpitala dla ściągania protokołów, musiał akta ledwo otwarte zamknąć dla braku istoty czynu. Cóż się okazuje? Oto, mogąc nie tylko przewidzieć atak, ale go i wywołać, jak to wiem teraz od ordynatora kliniki d[okto]ra Chełmońskiego, a przy tym będąc dość bystrą, aby takie rzeczy kombinować, Hel[ena] wiedziała, że objawy otrucia strychniną, a mianowicie tężec, bardzo jest podobny do tężca histerycznego, który miewała w atakach. Tu był właśnie grunt jej pomysłu, przy którym jeszcze jedną pieczeń upiekła. Okazało się, że dnia owego 24 list[opada] około 10 rano kazała sobie w swoim pokoju podać herbatę, bułki, serdelki i najadłszy się, zamknęła drzwi na klucz, gdyż w korytarzu wybuchła sprawa o dwie atłasowe kołdry skradzione przez nią z kufra tych p[aństwa] Zajączkowskich, u których mieszkała. Wtedy to musiała albo wiedzieć, że nastąpi atak, ku czemu nieco strachu o tę nową kradzież mogło być pobudką, albo też musiała atak taki u siebie wywołać. Dość, że kiedy otworzyli jej drzwi około 6 wieczorem, znaleźli ją sztywną, zęby na wierzchu, oczy w słup i listy, o których mówiłam, już popisane. Odnieśli ją w lektyce do szpitala w asystencji doktorów, policji i urzędników sądowych. No i dopięła swego.
Kiedy już nie było żadnej wątpliwości, że całe to otrucie było nędzną komedią, naradziłam się z adwokatem Meyetem, aby postarać się o zatrzymanie jej jeszcze dzień, dwa w szpitalu i telegrafować po Ciebie. Należało Ci, jako ojcu, iść wtedy do prokuratora, żądać opieki dla mnie przed podobnymi zajściami na przyszłość, a ewentualnie ubezwłasnowolnienia Hel[eny] i orzeczenia z urzędu, że jest dotknięta obłędem. Telegrafowaliśmy do Ciebie. Zrobił to nawet sam adwokat, bo ja byłam chora po tych okropnych przejściach. Nie raczyłeś nawet odpowiedzieć. Póki była w szpitalu, łatwo było ją przenieść tylko na inną salę do oddziału obłąkanych, gdyby się to okazało potrzebnym; chwila była ważna, reakcja przeciw niej ogromna po tym oszustwie, tak nikczemnym i podłym, żeby usiłować matkę wciągnąć w proces kryminalny, zrobić niesłychany skandal dla całej rodziny znaleźć sposób, żeby w ręce policji dostały się pozostawione przez nią pisemne oskarżenia ludzi obcych, uzyskać dla siebie powszechne współczucie jako młoda istota schodząca ze świata dla intryg rodziny i przy tym wszystkim nie narazić ani na włos swego cennego zdrowia. Gdyby była choć trzy zapałki zeskrobała i połknęła — ale nic. Byłoby to śmieszne, prawda, w takim razie; ale tak — jest do ostateczności podłe. To wszystko był czas powiedzieć. Wszelako uznałeś za stosowne trzymać się swego systemu obojętności na wszelki obowiązek.
Nie zyskałeś na tym nic. Ludzie słusznie się pytali, cóż to więc jest za ojciec, który odgrywa rolę manekina i nie znajduje w poczuciu powinności swojej nawet tej pobudki, jaka tu obcych skłaniała do ujmowania się za dobrą sławą rodziny. Przedstawiłeś się bardzo smutnie — przyznaję.
Po trzech dniach wypuszczono H[elenę] ze szpitala, która zaraz po minionym ataku miała się zupełnie dobrze, ale którą zatrzymano raz dla sprawdzeń owych chemicznych, a po wtóre na moją prośbę i zapewnienie, że ojciec, po którego telegrafowano, przyjedzie i zajmie się tą sprawą. Przekonano się, że czekać na Ciebie daremne, i wypisano ją. Tegoż dnia o zmierzchu zadzwonił ktoś do mnie. Otworzyłam drzwi zaledwie z klucza, kiedy zostałam nimi pchniętą w piersi tak, że oparłam się aż u przeciwnej ściany. Była to Hel[ena], która wpadłszy, zapowiedziała, że się stąd nie ruszy, bo tu mieszka matka, więc i ona tu być powinna.
Nie byłam sama. Zawołałam na pannę Marię Dulębę, która była u mnie w odwiedzinach, gdyż Teofila od dłuższego czasu przebywała u swojej Stasi. Na próżno p[anna] Maria przekładała H[ele- nie], żeby nie robiła skandalu, że ją wyprowadzą, że tu zostać nie może itd. H[elena] na to: I owszem, niech mnie wyrzucą siłą, mnie to potrzebne, ja wiem co robię.
Widocznie działała z jakimś celem. Ale gdybyś Ty był wtedy w domu i gdyby dostała kijem, to by z pewnością drugi raz się nie wdzierała do mieszkania. To liczenie na to, że jestem sama, bezbronna wobec niej, która się przed niczym nie cofa — dowodzi ostatniej podłości. Posłałam do p[ana] Stiche, rządcy domu. Przysłał stróża, żeby ją wyprowadził. Sięgnęła wtedy ręką do kieszeni i zaczęła grozić. Raz już przedtem pokazywała w ogrodzie rewolwer, grożąc, że będzie strzelać, więc się stróż bał przystąpić. Posłaliśmy po policję. Przyszedł jakiś łapacz, bo rewirowego nie było, i wyperswadowawszy jej, że matka jest w cyrkule i tam się z nią chce rozmówić, zabrał ją z sobą. W pół godziny potem dzwonek i dobijanie się do drzwi, a było już po 9 wieczorem. Otwieramy — stójkowy wprowadza Helenę i mówi, że p[an] komisarz kazał ją tu przyprowadzić. Chciałam go zostawić z nią w domu, aby jej pilnował, a samej jechać do komisarza, ale nie chciał. Zaledwie ułagodziłam go tak, aby ją zabrał do cyrkułu, a ja że zaraz tam będę sama. Zabrał ją. Pojechałam do adwokata Schellera (Przejazd 9) i wziąwszy go z sobą, udałam się do komisarza. Rozprawiał się z nim adwokat po rosyjsku, a ja oświadczyłam, że nie biorę jej do siebie ani na moją odpowiedzialność. Komisarz zaś powiedział, że ponieważ lekarze zeznali w sądzie, że nie jest zupełnie zdrową na umyśle i — ponieważ choroba jej jest tego rodzaju, że przynosi szkodę osobom trzecim, zatem rodzina, a ewentualnie matka jako zamieszkała w Warszawie wziąć ją musi do siebie, pilnować jej i za jej czyny być odpowiedzialną. Adwokat na to: ależ p[anie] Komisarzu, czy kobieta może sama upilnować wariatki i złodziejki? Wszak ona ma ojca. Da, znaju — Komisarz na to — ale matka tu mieszka i dopóki mieszka, przede wszystkim do niej się władze odnosić będą. Ona nie ma zresztą z czego żyć i dlatego kradnie, prawo alimentacji od rodziny służy jej, a nam prawo żądania od rodziny, aby jej pilnowała.
Wobec tego — telegrafowałam do Ciebie raz jeszcze, po naradzeniu się z adwokatem. Należało, abyś poszedł i teraz jeszcze do prokuratora i ułożywszy wspólnie jakiś sposób wyjścia z tej sprawy, przyczynił się, choćby nie materialnie, ale moralnie i prawnie do jej uregulowania. Zamiast zawierzyć mi, że przyjazd ten jest konieczny, mnie — co nigdy Cię w najcięższych nawet przejściach nie trudziłam swoją osobą i dla swego widzimisię nie narażałam na żadne podróże i wydatki — raz jeszcze poszedłeś swoją drogą i wdajesz się w zwłoki ponowne w chwili, kiedy nie mam ani dnia, ani nocy spokojnej, kiedy nie mogę nic zapracować skutkiem ostatecznego zgnębienia i kiedy dla samej opinii wypadałoby Ci [wyjść] nareszcie z tej chińskiej pozycji, jakiegoś Dalaj Lamy, który siedzi i głową tylko kiwa. To jest niegodziwe z Twojej strony. Skutek Twojego kunktowania jest taki, że po przesłaniu depeszy Twojej adwokatowi chwyciłam się jedynej drogi, jaka mi pozostała, i wyjechałam z Warszawy. Ponieważ matka zamieszkała w Warszawie pozwalała ojcu być zupełnie neutralnym i pozostawać w zupełnej obojętności na bieg sprawy, zatem usuwa się, aby nareszcie rzeczy te przyjęły obrót naturalniejszy i aby ojciec choć cząstkę obowiązków swoich spełnił, choćby przymuszony.
Czy pamiętasz, jak Ci raz na wielkanocną wódkę dla chłopów Helena wyjęła z mojej kieszeni od sukni, z szafy, kilkanaście rubli, które dostałam od ojca, i jakeś je wziął od niej potajemnie przede mną? Ciekawa rzecz, czy pisze ona o tym w swoich pamiętnikach. Ale choćby nie pisała nawet, to ten jeden fakt stawia Cię pod takim zarzutem, wobec którego podwójnie obowiązany jesteś wyjść ze swojej neutralności, nie czekając, aż Cię do tego zmuszą.
Ja list ten piszę z drogi. Jadę do Janka. Ale tak jestem skołatana tymi wypadkami, że nie mam siły odbyć podróży tej od razu. Przy tym zobaczę się tu ze stryjem. Przyjechałam wczoraj wieczorem do Radomia i stanęłam w hotelu francuskim. Dni ze dwa, trzy tu przepędzę, bo czuję się słabą. Jeżeli zechcesz mi co donieść, pisz przez Ostrowiec w Pętkowicach.
Ja do Warszawy nie powrócę, aż cała ta sprawa się rozstrzygnie. Jaki Ci po moim usunięciu się udział w niej przypadnie — nie wiem. Nie wiem też, gdzie po odwiedzeniu Janka i zobaczeniu się z Tadeuszem obiorę sobie kąt jakiś na dłuższy pobyt. Żałuję najmocniej, że się ze Staśkiem zobaczyć nie mogę, bo kto wie, gdzie mnie los zapędzi, raz mnie już zrobiwszy tułaczem.
Gdyby Staś mógł — to niech przyjedzie do Janka na święta dla zobaczenia się ze mną. Jeśli to za daleko, to chciałabym, żeby choć u Tadzia mógł być w jakimś umówionym terminie, a w ostateczności — choćby w Łodzi. Pisz, Stasiu, czy możesz.
Oto wszystko. Teofilę odprawiłam, załatwiwszy z nią moje rachunki. Ale ma ona jeszcze Twój kwit, Jarosławie, i należałoby ją zaspokoić. Do Stasia napiszę jeszcze od Janka. Od Ciebie — jeśli uważasz to za potrzebne, abyś się porozumiewał ze mną, czekam wiadomości w Pętkowicach, gdzie zabawię dni kilkanaście. Żegnam Cię. Maria. Jeśli będziesz dobrowolnie lub niedobrowolnie w Warszawie, to udaj się do adwokata Schellera: Przejazd 9, od 5 do 7. On zna całą sprawę. Możesz też konferować z adwokatem Meyetem: Nowy Świat 28, od 5 do 7. Papiery odnośne są u niego. Należałoby, nie czekając wezwania, przyjechać i być u prokuratora. Nie wiem, jakiej treści są pamiętniki Heleny, ale choćby tylko te dwa fakty się w nich znajdowały, o których w liście wspominam, to wystarcza, abyś miał najwyższy interes osobisty w położeniu nacisku na to, że jest to wariatka, a to powołując się na świadectwo ostatniego kłamstwa co do otrucia się, na zasadzie listów (pozostawionych między papierami) od lekarza ordynatora kliniki i od lekarza dyżurnego tejże kliniki w Szpitalu Dz[ieciątka] Jez[us], albo na zasadzie urzędowego świadectwa zarządu szpitala, które musi być z listami tymi zgodne. Fryze, redaktor «Porannego» był zmuszony przeze mnie do zrobienia na podstawie właśnie listów, o których mówię, odwołania wieści o tym mniemanym samobójstwie. Należałoby Ci tedy iść z takimi świadectwami do prokuratora i uprzedzić go, że to wariatka. Adwokat Meyet wskaże doktorów, którzy byli przeze mnie wzywani na konsylium i później dawali opinię sądową. Opinia ta wszakże — ostatnia, sądowa — była podobno dość wątpliwą i to stawia Cię w konieczności przypilnowania biegu sprawy tak, aby się ona nie zwróciła przeciw Tobie całym swoim ostrzem. Wiem, że Ty sam jesteś twardej skóry i że Cię opinia ludzka dawno przestała obchodzić; ale myślę, żeś powinien choć czasem przypomnieć sobie, że masz jeszcze inne dzieci, dla których warto by zachować choć nieco dobrego imienia. Żegnam Cię raz jeszcze. Stasia całuję serdecznie.
M.K.