Listy z Mediolanu

Do Zofii i Bolesława Królikowskich oraz Stanisława Konopnickiego
Mediolan, 4.12.1891
Rps BUW nr 1425

Moje drogie dzieciaki!
Od trzech dni jestem w Mediolanie. Ale cóż to za Włochy! O ile się siedzi w ciepłym kaftanku, w chustce na to, w rękawicach bez palcy i w pantoflach filcowych to ciepło. Inaczej zmarznąć można. Wprawdzie niebo jest błękitne i słońce świeci, ale domy podle urządzone, na północ poobracane oknami, kamienne podłogi, pieców nie ma, okna pojedyncze, mury stare, ale wilgotne.
Mam pokoik o jednym oknie, przy ulicy Fontana N. 7, na pierwszym piętrze (o brudach w każdym domu pojęcie trudne, kto nie widział); jest łóżko z czterema kołdrami, co jedna to zimniejsza, a cięższa, i z dwiema poduszkami, a właściwie wałkami wypchanymi wełną. Wyrzucam je oba, rzecz prosta, i śpię na chustce złożonej i na jaśku. Mam biurko, małą sofkę, mały stolik, umywalnię, 4 krzesła brudną skórą pokryte, etażerkę i wielką lustrzaną szafę. To wszystko na podłodze, jakiej u nas i w kuchniach nie ma, bo kamienne kafelki wskroś popękane, jak w starym korytarzu klasztornym. To jednak uchodzi już za pokój elegancki, jest najlepszym apartamentem z mieszkania państwa radcostwa Caetani, cieszących się siedmiorgiem dorosłych dzieci i jedną wnuczką Esterą. Zresztą służąca nazywa się Zerlina, jedna córka Godola, a druga Viola. Jak się zowią synowie, nie zbadałam jeszcze. Nie przeszkadza to, że dom ma wewnętrzną kolumnadę dookoła podwórza wyłożonego kamieniem, na którym poustawiane w klomby wielkie drzewa tui, granatów, cytryn i pomarańcz. Pan: siwy, z bródką napoleonką, grający na fleciku. Pani mała i czarna jak mrówka, sługa biała i rozlazła lombardka, jak nie porównywam. Płacę za pokój 30 fr[anków]. Sama sobie robię kawę i herbatę, w domu zaś dają mi na obiad kawałek smażonego mięsa i kartofli smażonych. Ale obiad o 5 dopiero, już przy lampie; więc o 1 gotuję sobie dwa jajka. Owoców pełno, ale nie takie znów tanie: jedne kasztany, ale szkaradne, bo rzadko pieczone, a najczęściej gotowane na parze.
Katedra przepyszna: ale w górnych częściach tak lekka, że jakby z pianki cukrowej, co tym podobniejsze, że biała, odnowiona od góry i tylko u podstawy zachowała starość kamienia. Typ ludu bardzo ładny. Szczególniej obdartusy chłopaki są pyszne; tacy, co prowadzą muły, roznoszą węgle albo siedzą pod murami w łachmanach i ogryzają paznokcie w braku chleba. Nawiasem mówiąc, chleb szkaradny; biały, zagnieciony jak kluski, twardy i niewypieczony. Wczoraj gospodarze moi wydawali jakąś wieczorynkę; a więc całym hurmem z prośbą, żeby iść posłuchać muzyki. Ano dobrze. Stół na środku pokoju czerwono okryty, przy stole trzech młodzieńców z instrumentami i dwóch bez, na stole dwie butelki czerwonego wina i trochę szkła, tudzież talerz z sucharkami i lampa. Jeden z młodzieńców trzyma gitarę, drugi mandola neapolitana, trzeci mandolina milanese. Jak tylko weszłam, zaczęli grać. Jeden był syn domu, a drudzy dwaj jego kuzyni, wszyscy zaś należą do tow[arzystwa] mandolinistów, coś jak nasza „Lutnia”. Przegrali cztery kawałki, poskładali nuty, gospodarz domu wzniósł zdrowie gościa: a vestra salute! (jakoby na moje zbawienie). Ja odpowiedziałam „Viva Italia!” i na tym się posiedzenie skończyło. Wszystko trwało z godzinę razem. Takie mniej więcej są zebrania w mieszczańskiej urzędniczej sferze. Zaraz grają, mało co piją, nic prawie nie jedzą i robią tyle krzyku i wrzawy, jakby byli dobrze zaprószeni.
Ale przyjechawszy, znalazłam się tu w dość trudnej pozycji. Ponieważ w Zurychu żegnała mnie tamtejsza emigracja i młodzież polska, moje panie zadecydowały przeto, że mam jechać drugą klasą, przynajmniej z brzega. Jechałam tedy drugą klasą do Schwyzu; aż tu i od Schwyzu musiałam jechać drugą, bo trzeciej nie było w pociągu. To mnie szarpnęło tak, że przyjechawszy i zapłaciwszy za dobę w hotelu zostałam przy 16 fr[ankach]; dałam za dwa tygodnie mieszkania 13 fr[anków] z góry i zostałam przy franku. Co robić? Kupuję tedy za tego ostatniego franka przewodnik, wyczytuję adres „Monte pietatis” (lombard) i niosę zegarek. Dostałam 14 fr[anków]. Wtem gospodarz pisze liścik, że o pozostałe 15 fr[anków] prosi z góry. Znów jednego brakuje, a głodna jestem tak, że aż piszczy. W tej złej godzinie lecę ja na pocztę, sama nie wiem po co, bom się niczego na teraz nie spodziewała, aż tu paf! List od Arcta: trochę pieniędzy. Ano, uszy do góry, kupiłam sobie zaraz kawałek salami i bułkę, tudzież winogron, oddałam w lombar[dzie] 14 fr[anków], zapłaciłam gospodarzowi 15 pozostałych i Wam posyłam 10 rubli, bo tam Stasiek pewno Wam nieźle ciąży.
Co prawda, to i to wszystko, co Arct przysłał, miało być dla Zośki na tę operację. Ale kiedyś wziąć nie chciała wszystkiego, macie choć 10 rubli. A ja znów będę spokojna na czas jakiś. Spokojna? Oj, nie będę ja spokojna, póki wszyscy nie będziecie zupełnie zdrowi i póki Stasiek nie dostanie miejsca. Karłowicz, przyjaciel Sulikowskiego, dyrektora na Kolei Wiedeńsk[iej], obiecuje użyć swych wpływów dla uzyskania czegoś. A Weyssenhoff, czy jeszcze go nie ma? Może by Zośka tam poszła ze Staśkiem? Boże, Boże, kiedy się ta troska zakończy! Jakże tam Lorce u Kotłubajów? Niech pisze do mnie jak najprędzej. Miałam przed wyjazdem kartkę Krynickie[go]. Pocieszyła mnie. Pisze Kr[ynicki], że za jego bytności w Warszawie Stasiek sam się starał, chodził, że widział w nim szczere chęci wyszukania pracy i tak mnie to ucieszyło, żem aż zapłakała, że nareszcie Stasiek nasz się nam powrócił, ten dawny.
Razem z tym listem posyłam jeszcze list do redakcji „Bibl[ioteki] Warszawskiej”, zapytując o Weyssenhoffa. Będzie to dla niego pośrednim przypomnieniem danego słowa. Cóż Grendyszyński? Czy odebrał rękopis? Co mówi o tytule? Najlepszy był dawny; można by też ogólny dać tytuł: Teka Humanusa. Jak tam chce, niech zrobi. Mówiłeś z nim, Staśku, o Szopce? I co powiada? Jak się miewa Bolek? Czy nie mizerny? A rodzina jego? Opiszcie mi, jak się wszystko odbyło 28. Cały tamten dzień przebyłam sama, na starym cmentarzu, gdzie są groby polskie. Od Janka dość dawno nie miałam listu; ale teraz napiszę też i do niego. Uprzedził mnie, że będzie zapracowany w tych czasach: więc jeśli Wy wiecie co o nim, napiszcie.
Całuję Was najserdeczniej! Bywajcie mi zdrowe, moje drogie dzieciaki! Żyję tu jak kartuz, nie otwierając ust do nikogo i na migi się porozumiewając. Mało kto umie po francusku, ja tylko na kartce wypisuję ze słownika, czego chcę, a Polaka nawet na owinięcie palca nie ma.
Żegnam Was, moi drodzy.
M.K.