Listy z roku 1897

Do Zofii Królikowskiej
Nicea, 9.01.1897
Rps BUW nr 1425

Moje Zosisko drogie!
Co tam słychać u Was? Jak się miewacie wszyscy, to jest Wy, kwiaty, ojciec - no i pewno tam jeszcze co albo kto - Dziubuś, prawda!
Dawno nie pisałam, alem była kompletnym inwalidem; oparzyłam rękę i nogę razem - okropnie. Robiłam sobie kąpiel na nogi i już w trakcie jej dolać chciałam gorącej wody, która się tuz przy mnie, ale na wysokim stole gotowała na maszynce. Otóż sięgając po nią, przechyliłam jakoś blaszankę, i cały wrzątek wylał mi się częścią na rękę, a częścią na nogę, którą wyjęłam z wody. Straszny ból miałam całe święta. Szczęściem, ze była w domu oliwa i zaraz nią oblałam te oparzone miejsca. Jeden palec i noga jeszcze dotąd bez skórki - bolą i wyglądają niżej krytyki. To mnie bardzo zmordowało, bo nocami wcale sypiać nie mogłam z bólu. A potem musiałam się przeprowadzać. Korzystając z sezonu bardzo ożywionego podnieśli gospodarze cenę mego pokoju z 50 na 80 fr[anków] - bez słońca. Więc kiedy tak, myślę, to za tę cenę znajdę ze słońcem. Jakoż znalazłam. Położenie jest takie: [rysunek]
Więc wyobraźcie sobie tylko, na jakim ja krańcu Europy to piszę. Stół, przy którym siedzę, od krawędzi Europy jest może o niecałe sto kroków. Balkon okrąża pokój z dwóch stron, ma 21 kroków długości - można i na nim użyć spaceru. Jedna strona, na którą wychodzi dwoje szklanych drzwi jest na morze trochę zasłonięte z boku i na samo południe. Trzecie drzwi tez szklane (zamiast okien - ogromne szyby) - na zachód; widok wskroś ulicy na góry. Na wylocie ulicy ku morzu, w samym zagięciu mego balkonu palma stoi i eukaliptusy; na taras pełen stokrotek kwitnących mam widok z boku. Drogo, prawda, bo tez 80 fr[anków] miesięcznie - ale tak dużo słońca, że żaluzje trzeba czasem zapuszczać. Za to oszczędzam na moim gospodarstwie, które mnie nie więcej jak dwa fr[anki] dziennie kosztuje - ze wszystkim już licząc - prócz poczty. Ta zawsze poważną cyfrę w moich rachunkach stanowi. Dziś jest mgła, a jednak przy otwartych drzwiach na balkon piszę - wprost wylotu na morze stół do pisania mam - i na balkonie tez kawę piłam z rana. Kaszel mój - jak cień za słońcem zupełnie się do niego stosuje, ale zawsze dużo mi tu na gardło lepiej.
Nie mam żadnej gospodyni, tylko są dwie córki dorosłe, stara Teresa służąca i ojciec wdowiec tez stary dosyć. Pierwszy raz mają lokatora, więc sobie rady dać nie mogą, tak ich to zajmuje. Ciągle coś przykupują, przynoszą, a to dywanik przed łózko (pokój cały i tak wybity dywanem), a to nową lampę, a to miednicę nową, a to stolik bambusowy na balkon - tylko chodzą i popatrują, co by jeszcze... Prawdziwy typ francuskiej mieszczańskiej rodziny: dziewczęta pracują, mają w tym samym domu skład bielizny i norymberszczyzny1, a ojciec nic nie robi, tylko z Teresą wymyśla obiady i porządki domowe, po wszystko sam na miasto chodzi, po czym zagłębia się w polityce i w dziennikach.
Od Dulębianki często mam listy. Pani Anna [Wyczółkowska] przyjechała do Lwowa na stałe, jak się zdaje. Stowarzyszenia kobiece lwowskie przysłały mi sążnistą depeszę ze swego zebrania na uroczysty opłatek. To i wszystko.
Całuję Was z całego serca, drodzy moi! Piszcie prędko.
M.

[dopisek na górnym marginesie pierwszej strony:]
Więc adres taki: Rue Meyerbeer N. 8, III Et[age].

[dopisek na górnym marginesie drugiej strony:]
Ulica de France, przecinająca moją, hałaśliwa, bo idą po niej i tramwaje, i wozy - ruch kołowy ogromny; ale się przyzwyczaję może jakoś.

[dopisek na górnym marginesie trzeciej strony:]
Czy byliście u Janków? Opisuj, Zosieńko, dzieci! Pisz jak najwięcej o Was, o nich, o Stachu i Lorze - a Dębsk?